Fotografie Millera świetnie oddają ten entuzjazm, tę euforię, którą sam pamiętam bardzo dobrze – byliśmy wtedy w innym świecie. Czuliśmy, że wygraliśmy wolność, demokrację tylko dzięki kartce papieru.
Wywiad Agnieszki Plech z kuratorami wystawy Krzysztofa Millera 1989, Waldemarem Gorlewskim i Katarzyną Puchalską.
- Fotoreporterski debiut Krzysztofa Millera to początek wolnej Polski i… Gazety Wyborczej, czy wystarczyło sięgnąć do jej archiwów, aby stworzyć tę ekspozycję czy poszukiwania były bardziej skomplikowane?
Katarzyna Puchalska: Wystarczyło sięgnąć do archiwum Gazety. I tak było na początku. Po pierwszym wyborze zdecydowaliśmy, że chcemy wzbogacić tę fotograficzną opowieść o relacje filmowe. Wystawie w Warszawie towarzyszyły videa z wypowiedziami osób, które w 1989 roku i wcześniej znały Krzysztofa Millera i mogły też z własnej perspektywy skomentować przedstawiane na fotografiach wydarzenia.
Waldemar Gorlewski: Krzysztof zdeponował w archiwum Gazety masę wartościowego materiału fotograficznego. Niektóre skany zdjęć pochodzą jeszcze z końca 1988 roku, kiedy Krzysiek fotografował dla Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Potem był 1989, rok wielu podróży Krzysztofa, jego poszukiwań i błyskawicznej nauki. Przygotowując wystawę, trafiłem na zdjęcia, których wcześniej nie znałem, na przykład z Litwy, Bułgarii, Berlina Zachodniego. Marta, pierwsza żona Krzyśka, pomogła mi trafić do ich wspólnych przyjaciół, a dzięki nim udało mi się odtworzyć tamten fascynujący czas i genezę powstania niektórych zdjęć. I tak został rozpisany fotograficznie niemal cały 1989 rok. Wstępna selekcja to było 300 prac. Ostatecznie wybraliśmy 96 fotografii, które i tak zajęły wszystkie sale w Domu Spotkań z Historią, gdzie miała miejsce premiera wystawy w 2018 roku.
- Ta wystawa prezentuje obraz przełomowej rzeczywistości, ale i ślad procesu, który z debiutującego fotoreportera uczynił niezwykłego profesjonalistę. Na ile była to Wasza intencja przy wyborze zdjęć do tej ekspozycji?
KP: Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli intencję by pokazywać fotograficzną ewolucję Millera. Chodziło o pokazanie 89 roku, zilustrowanie go jak najlepszymi zdjęciami. Były momenty, gdy coś było dla mnie istotne z punktu widzenia wydarzenia historycznego, ale fotograficznie nie było to najlepsze. Na szczęście to odosobnione przypadki. Uważam, że na tej wystawie są bardzo dobre zdjęcia, nie tylko te pokazujące dramatyczne wydarzenia, ale też radosne, optymistyczne, młodych i starych pragnących coś zmienić. Zawsze chciałam, by po obejrzeniu tej wystawy zwiedzający wyszedł z przekonaniem, że w 89 roku w Polsce wydarzyło się coś bardzo ważnego, że wydarzyło się to dzięki zwykłym ludziom i powinniśmy być dumni, że udało nam się to bez rozlewu krwi. Zupełnie inaczej niż w Rumunii.
WG: Ja patrzę na to nieco inaczej. Wystawę można, rzecz jasna, oglądać jako obraz przełomowego czasu w historii Polski. Ale był to też przełomowy czas w historii Krzysztofa Millera jako fotografa, który jako początkujący dokumentalista robił wszystko, niemal z dnia na dzień zmieniając się z półamatora w pełnokrwistego profesjonalistę. Po części była to wina czasów. W redakcji Gazety Wyborczej nie było wtedy żadnej rozpiski tematów, żadnych dyspozycji, co kto, kiedy ma robić. Mnóstwo zależało od inwencji własnej. Fotoreporter musiał wiedzieć sam, co warto sfotografować, co się dzieje, gdzie jechać a gdzie nie. Krzysiek miał niezwykłe wyczucie w tych sprawach. Pracował bardzo intensywnie, szybko się rozwijał i w ciągu kilku miesięcy nabrał pewności zawodowej. Już wtedy zarysowały się pewne tematy, które realizował przez następne lata: demonstracje, konflikty, potem wojny, ale też życie codzienne, no rzecz jasna Jarocin, bo przecież Krzysiek był punkowcem… Powiedziałbym, że wszystko to ustaliło się w 1989 roku i te najlepsze zdjęcia z głównych obszarów jego zainteresowań pojawiają się na tej wystawie.
- Czy ta retrospektywna wystawa może być ważna dla odbiorców, którzy w ogóle nie znają tamtych czasów? Czy młode pokolenie mogłoby mieć kłopot z odkodowaniem przekazu tych zdjęć?
KP. Mam nadzieje, że jest dla nich nie tylko świetną lekcją historii, ale jest też inspiracją. W końcu w demokratyczny sposób obaliliśmy niedemokratycznym system i wygraliśmy demokrację.
WG: Wystawa zdjęć Krzyśka przede wszystkim pokazuje tamten czas bez cienia manipulacji. Fotografie Millera świetnie oddają ten entuzjazm, tę euforię, którą sam pamiętam bardzo dobrze – byliśmy wtedy w innym świecie. Czuliśmy, że wygraliśmy wolność, demokrację tylko dzięki kartce papieru. Zwykły zjadacz chleba zmienił rzeczywistość za pomocą najzwyczajniejszej karty do głosowania. To było niesamowite. Myślę, że to szczególnie ważne dla młodszych pokoleń, które nie mają własnych wspomnień z tego czasu, tylko współczesne narracje rozpisane pod bieżące interesy.
Co ciekawe, na zdjęciach sprzed wyborów widać też zagubienie władzy, które poprzedziło sukces 4 czerwca 1989 roku. Z jednej strony, owszem, były policyjne pałki, gaz czy armatki wodne, ale jednocześnie zupełny brak reakcji milicji na dzikie chodzenie po rusztowaniach, oblepianie pomników na demonstracjach, własnoręcznie wykonane bannery z hasłami wolnościowymi zainstalowane w miejscach publicznych – to dzisiaj byłoby nie do pomyślenia, a co dopiero w latach osiemdziesiątych. A wiosną 1989, w związku z tym całym klimatem, to jakoś uchodziło.
- Ta wystawa to zaproszenie do przyjrzenia się roli wolnych mediów i fotografii prasowej w świecie 1989 roku i dzisiaj. Refleksje?
KP: Mogę odpowiedzieć tylko na podstawie relacji i fotografii, bo niestety nie pamiętam. Wg mnie to był naprawdę przełomowy rok dla fotoreporterów i fotoreporterek. Mimo, że jeszcze oficjalnie istniała cenzura nikt już się nią nie przejmował. Działo się bardzo dużo. Mnie fascynuje zawsze, że dostęp do wielu miejsc był znacznie bardziej swobodny niż obecnie. Np. na zdjęciach z pierwszego posiedzenia sejmu fotoreporterzy są właściwie wszędzie.
WG: No tak, te 30 lat to zupełnie inne światy. Przede wszystkim powstała Gazeta Wyborcza –pierwszy niezależny dziennik w tej części Europy. Już nawet trochę wcześniej coś zaczynało się zmieniać – cenzorzy wycinali teksty, ale przymykali oko na fotografię. Za PRL-u nie można było na zdjęciach źle ująć jakiegokolwiek polityka: zero niestosownych ubrań czy głupich min. Fotografie Millera tymczasem pokazują, jak oni wyglądali w rzeczywistości. Niedługo potem, wraz z rozwojem wolnych mediów, nastały złote czasy dla fotoreporterów. Wtedy utarło się powiedzenie, że jedno zdjęcie warte jest więcej niż 1000 słów. Fotoreporterzy mogli pracować dla gazet, miesięczników, wybierać w ofertach. Prasa kwitła, reklamodawcy stali w kolejkach. Dzięki temu Gazeta mogła wysyłać dziennikarzy i fotoreporterów na drugi koniec świata. Krzysiek był zawsze w gotowości, jego plecak był stale spakowany. Wystarczył telefon i on wyjeżdżał. Zjechał pół świata.
Zmiany zaczęły się m.in. od rozwoju technologii cyfrowych. Budżety reklamowe przesunęły się do TV, potem do Internetu i mediów społecznościowych. W redakcjach prasowych zaczęły się cięcia kosztów, korzystanie z fotograficznych serwisów światowych, fotoreportaże stawały się zbyt drogie. Obecnie nawet Duży Format Gazety Wyborczej prawie już też ich nie publikuje. Technika zmienia świat. Smartfon zastępuje fotoreportera. Krzysztof miał świadomość, że ta misja fotoreporterska, którą czuł, wykonywał – zanika. Dzisiaj nikt nikogo już nie wyśle na koniec świata, aby zrobić fotoreportaż. Szanse na tworzenie reporterskich materiałów mają jeszcze w tej chwili małe agencje fotograficzne, które żyją z grantów – to jest jakaś opcja dla fotografii dokumentalnej.
- Czy osobista znajomość z Millerem była pomocą czy przeszkodą w wyborze zdjęć? Czy miała wpływ na ich wybór?
KP. To pytania do Waldka. On był przyjacielem Krzysztofa Millera. Dla mnie było jasne, że sama takiej wystawy nie zrobię. Nie dlatego, że nie potrafiłabym, ale dlatego, że chciałam by w projekcie, który z założenia miał tak całościowo prezentować pierwszy rok profesjonalnej działalności Krzysztofa uczestniczyła osoba, która dobrze go znała. To Waldek mi go przedstawił. Wiedziałam, że wspólnie pracowali nad jego albumem, że była mu to osoba w ostatnim okresie bardzo bliska. Wybór był więc dla mnie oczywisty. Muszę przyznać, że z przyjemnością obserwowałam reakcje Waldka, gdy odkrywał nieznane fakty z życia swojego przyjaciela, które ujawniali chociażby rozmawiający z nami bohaterowie nagrywanych do wystawy filmów. Waldek z wielkim entuzjazmem opowiadał o odkrywanych w archiwum zdjęciach, był pod wielkim wrażeniem ilości materiału z tego jednego roku. Myślę, że praca nad tą wystawą sprawiła mu wielka przyjemność i była dla niego ważna.
WG: Osobista znajomość z Krzyśkiem była absolutnie pomocą przy tworzeniu tej wystawy. Oglądałem negatywy klatka po klatce. Widziałem, jak zmieniał miejsca fotografowania, jak się poruszał, jak układał ciało, aby wykonać ciekawe ujęcie. Widziałem, jak zbliżał się do zdjęcia najważniejszego, wybranego później do publikacji. Oglądanie zeskanowanych stykówek pozwalało odtworzyć drogę, którą zmierzał w stronę tej ostatecznej, świetnej wersji.
- Na ile Miller był świadomy siły oddziaływania swoich zdjęć?
WG: Był świadomy, ale chyba bardziej istotne jest to, że inni byli świadomi, że zdjęcia Millera są dobre… W redakcji wiadomo było, że Millera można wysłać na najbardziej nawet wymagający temat. Sławek Sierzputowski, wówczas szef działu foto, mówił, że zawsze jak zlecał zdjęcia Millerowi, to ze świadomością, że dostanie świetny materiał, który poruszy odbiorców. Krzysztof był więc świadomy, że jest dostrzeżony, że ma szacunek środowiska, ale pozostawał skromny. Koledzy się martwili, że Krzysiek oberwał gdzieś na demonstracji, a on mówił – A tam… i po prostu się uśmiechał. A już potem, pytania na przykład o Bukareszt kwitował: Dobra, przeżyłem… I tyle. Nie epatował martyrologią. Zanim trafiłem do Gazety Wyborczej pod koniec 89 roku, pracowałem jako fotoreporter w Sejmie i wtedy tylko obserwowałem z boku jego niesamowity rozwój. Patrzyłem, jak pracował, jak fotografował. Zawsze był charakterystyczny, bardzo wysoki, widoczny, zawsze świetnie ubrany. Stał zazwyczaj nieco z boku, lecz był niezwykle czujny, skoncentrowany. Wyczekiwał na ten wyjątkowy „decydujący moment”, a że miał niebywałą intuicję, trafiał na te wyjątkowe chwile, ujęcia – bezbłędnie. Pamiętam, że zauważyłem, że inni śledzili jego kroki, żeby wiedzieć, co fotografować. Krzysiek miał niemal zwierzęcy instynkt fotoreportera. Nieliczni to mają…. W tamtych latach Krzysiek nie lubił rozmawiać o swoich zdjęciach. Co innego dużo później, z młodymi, na studiach w Łodzi, które podjął już jako uznany fotoreporter. Tam omawiał je chętnie z kolegami-studentami. Poza tym, co ciekawe, Krzysztof był dość spolegliwy. Bywało, że fotoreporterzy dyskutowali z fotoedytorami, kwestionowali ich wybory, pracę. Nie Krzysztof. Przywoził na przykład kapitalne historie z codziennego fotofelietonu. Wielu fotoreporterów często miało ciężkie przejścia z fotoedytorami przy tego typu materiałach, a Krzysztof zawsze się z nimi zgadzał. Ufał, wiedział, że fotoedytor zna się na swojej robocie.
- Co było ważne dla fotografującego Millera z 1989 roku i tego z roku 2016?
WG: Chyba to samo. On lubił być fotoreporterem, więcej – to była jego misja, realizacja potrzeby by dać świadectwo: wydarzeń, historii, ludzkich doświadczeń. To było dla niego ważne wtedy i potem, aż do końca. Miał jednak również świadomość zmiany. Tego, że nagle kruszy się i załamuje świat, w którym „decydujący moment” sfotografowany dla prasy przestaje mieć znaczenie, że technika cyfrowa zmienia fotografię, spojrzenie na rzeczywistość. Krzysztof mocno to przeżył. Wtedy, być może, akcenty w jego zainteresowaniach trochę się poprzesuwały, ale rdzeń pozostał niezmienny – dokument, świadectwo, misja. Teraz codziennie powstają miliony fotografii, z których nic nie wynika. Ale nie ma co się obrażać na rzeczywistość – jak mówił – tylko trzeba próbować walczyć, odnaleźć się, zadbać o mniej spektakularne realizacje. Jedne z ostatnich zdjęć Krzyśka to cyrk w Brwinowie lub pamiątki po Powstaniu Warszawskim, ślady po kulach na budynkach w Warszawie. Cały czas szukał możliwości realizacji tematu, poprzez który mógł uzyskać wpływ na bieg wydarzeń. I przypominam sobie, jak cieszył się, że jeden z jego materiałów dla stołecznego wydania Gazety dotyczący nielegalnego wysypiska śmieci spowodował, że je zlikwidowano, błyskawicznie! Wspominał zresztą w jednym z wywiadów, że poczuł wtedy, że ma realny wpływ na rzeczywistość… Te fotografie z „niedecydującego momentu” nagle zdecydowały o czymś istotnym dla najbliższego otoczenia – paradoksalnie, to właśnie były fotografie, które zmieniły świat…
Zapraszamy na spotkanie z kuratorami wystawy Waldemarem Gorlewskim i Katarzyną Puchalską oraz wernisaż wystawy Krzysztofa Millera 1989, 19 października 2019 r. do Muzeum Śląska Opolskiego godz. 17:00