Każdą z wizyt u rodzin albinosów zaczynałem od rozmowy. Czasem dłuższej niż fotografowanie. Jest wtedy czas na to, żeby się zastanowić, obserwować, przeanalizować sytuację.
Co skłoniło Cię do zajęcia się tym tematem?
Przypadek, choć nie wierzę w przypadki. Podróż do Tanzanii nie była zamierzona w związku z realizacją konkretnego projektu. Nawet nie miałem wiedzy na temat problematyki albinizmu. Przyjechałem tam, mając w planach okrążenie jeziora Wiktorii. Ze względu na sytuację polityczną nie było to możliwe, musiałem więc swoje plany zmodyfikować. Spotkałem tam osoby z białą skórą, co oczywiście przyciągnęło moją uwagę, więc, gdy dowiedziałem się, że na największej wyspie jeziora Wiktorii – Ukerewe – mieszka cała kolonia osób żyjących z albinizmem, postanowiłem się tam udać. Człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, co go niesie… Ale jako racjonalista rozumiem, że przyczyna bywa po prostu nierozpoznana. Byłem ciekaw dokąd poprowadzi mnie moja podświadomość. Dopiero po powrocie zobaczyłem jakie zdjęcia zrobiłem i zrozumiałem jaki temat podjąłem.
Jaka towarzyszyła Ci refleksja w trakcie realizacji zdjęć i potem?
Przede wszystkim miałem komfort pracy, ponieważ, nie będąc wtedy dziennikarzem na zlecenie, mogłem pracować w swoim rytmie. I mogłem fotografować wszystko, co pojawia się przede mną. Zaskakujące okazało się między innymi to, że życie w Tanzanii jest intensywne pod względem telekomunikacyjnym: ludzie mają telefony i zasięg, ale nie mają innego komfortu cywilizacyjnego. Komunikacja pomaga im jednak żyć w społeczności. To ważne, bo tam trzeba żyć w grupie, w rodzinie, z innymi – żeby przetrwać. Z tego względu więzi międzyludzkie są tam silniejsze niż u nas, gdzie ludzie nie mają czasu dla innych. Tam ludzie są chyba bardziej ze sobą. Ich życie psychicznie jest lepsze i to nie tylko dzięki witaminie D3. Bardziej docenia się te pozytywne aspekty rzeczywistości, jest wśród nich więcej naturalnej radości, cieszy się intensywniej każdym dobrym momentem. To trochę inny świat, jakby z przeszłości. Teraz, u nas – tego już nie ma. Dla nas ważna jest samodzielność, niezależność, samowystarczalność – to nawet rodzaj kultu. U nas nawet starszy człowiek ma być samowystarczalny, aby tylko nie być kłopotem dla innych. To ma swoje konsekwencje. Niezależność, samowystarczalność ma swoje zalety, jak na przykład brak konieczności ustalania niewygodnych kompromisów, ale w negatywie – oznacza osamotnienie. Bliskość jest potrzebna. Powstaje zatem pytanie jak się w tym świecie odnaleźć… Jak albinosi odnajdują się w swoim, a jak my – w naszym świecie.
Co było najtrudniejsze w tym projekcie emocjonalnie, logistycznie, fotograficznie?
Emocjonalnie to nie było trudne, nawet inspirujące, bo… zobaczyłem świat, który sobie doskonale radzi. Nie ma łatwo, a jednak radzi sobie doskonale (uśmiech). Ci ludzie żyją, tak po prostu. Wypełniają cel swojego życia – żyjąc. Cierpią fizycznie, oczywiście, ale żyją tak… naturalnie. I tam dostrzegłem również, że tak zwana cywilizacja nie miała takiego wpływu na nasze ciała i dusze, jak mogłoby się wydawać. To, jaki jest obecnie genetyczny kształt człowieka, jest po prostu efektem 200 000 lat ewolucji, a postęp techniczny nie zmienił tego w rewolucyjny sposób. Dlatego jako ludzie, emocjonalnie – nie różnimy się między sobą aż tak bardzo w różnych rejonach świata. A logistyczna trudność? Zweryfikowałem swoje do tego podejście. Myślałem, że 15 godzin podróży w autobusie z nogami podkurczonymi pod brodą skończy się tragicznie, ale… o dziwo, po paru godzinach przyzwyczaiłem się do tej pozycji… (śmiech). Nasze poczucie komfortu jest w naszej głowie. Ciało się dostosowuje. Coś, co wydawało mi się nie do przejścia, okazało się jednak możliwe. Fotograficznie też nie było trudno, bo ograniczyłem środki wyrazu. I tak jak można napisać coś ciekawego ołówkiem, tak można pokazać coś wykonanego tylko w czerni i bieli, bez interwencji komputera. Tak samo można wykonywać zdjęcia, może nie olśniewające technicznie, ale szczere. Jestem również świadomy tego, że i dokumentaliści światowej rangi także ograniczają proces edycji do minimum, ponieważ sama dokumentalna rzeczywistość ma wysoką wartość. Nie przywiązując się kurczowo do doskonałości mogą oni zostać sobą jako twórcy.
Jak portretowani postrzegali udział w tym projekcie? Jakie były ich reakcje?
Przede wszystkim trudno się przebić przez barierę komunikacyjną. W Tanzanii angielski znają tylko ci, którzy skończyli gimnazjum. To dlatego byłem skazany na tłumacza, który zresztą też nie był bardzo biegły w tej dziedzinie. Bardziej jednak polegałem na swoim doświadczeniu fotografa newsowego, na umiejętności czytania niewerbalnych reakcji fotografowanych. Wiem, że często co innego mówią, a co innego myślą. Trzeba raczej uważnie patrzeć poprzez obiektyw i poza nim. Każdą z wizyt u rodzin albinosów zaczynałem od rozmowy. Czasem dłuższej niż fotografowanie. Jest wtedy czas na to, żeby się zastanowić, obserwować, przeanalizować sytuację. Myślę poza tym, że właściwie każdy z nas czuje się w jakiś sposób doceniony, gdy ktoś pyta o indywidualną historię. Kiedy pojawia się uważność, pojawia się i wartość dodana. To chyba właśnie tak działa, zwłaszcza, że zainteresowanie kogoś z tak daleka, z innego świata, wyzwalało większą otwartość, potrzebę opowiadania o sobie. Sam pamiętam jak i my chcieliśmy o sobie opowiadać, gdy w czasach „żelaznej kurtyny” przyjeżdżali do nas dziennikarze z Zachodniej Europy pytając o nasze życie. Byliśmy dumni, że kogoś interesuje nasz los.
No tak, to jest przecież „uobecnianie Innego”…
Tak… Wszyscy na to zasługują. Jeśli w sposób właściwy będzie to pokazane w galerii, to już warto było robić wystawę. Czujemy, że ten świat jest może odrobinę lepszy dzięki naszej twórczości.
Rozmawiała: Agnieszka Plech